Undine Sommer
Writing ︎︎︎
Bare Fruit
Nagi Owoc
Editors: Elliott Elliott & Mick Hennessy
Translation to Polish: Ola Kamińska
Contribution to Girls to the Front #10: Conflict Published by Girls to the Front, Warszawa 2021
Available for purchase here ︎︎︎
On the beige matte desk, Chiaki lays out citrus fruits of different sizes and varying shades of yellow and orange. They come from her mother’s garden. They had traveled from Kagoshima to Sapporo in a bulky cardboard box, crossing almost the entire length of Japan. She lets me choose one. I pick a bright, soft-yellow fruit. It looks like a baby pomelo and smells like a grapefruit.
Holding it in both of my hands, I carry it upstairs to my windowless bathroom. I crank open the hot water tap and let my merino winter layers fold into fluffy heaps on the oatmeal tiles. In the piercing, fogging heat, I take my time to peel the velvety fruit.
Each time I rip off a chunk of the waxy zest and spongy pith, I bend it between my right thumb and index finger, releasing its fragrant oils into the air. It makes a little sparkle. When all the surface sparkles are spent, I plunge them into the water and watch them float around my sunken body. Their skin to my skin. Stripped naked, the fruit lies on my flat palm, not all that much lig-hter. I tear through its center, and one after the other I pull off each segment from its neighbor, biting it open along its tough and bitter edge. I open the skins and break out the bare flesh. Taking the firm pulp into my mouth, my molars slowly crush its plump vesicles. Pleasantly sweet with a tinge of tartness, without a bitter-sour punch. It’s like the friendly sister of a grapefruit.
My mobile phone lies next to me playing a Chicago radio show. The subject is the delight one might experience traveling with a tomato plant on an airplane, taking the school bus for the very first time, saying goodnight to a pig, or flossing your teeth during your radio interview because you couldn’t care less what other people think. The host calls this a “radical counterprogram-ming” to the scary times that are the year 2020.
With my tongue, I separate the citrus seeds from the juice and pulp and push them over the edge of my parting lips. Between the bright yellow floating islands, I watch the muted seeds sink and fade to the bottom of this beige ocean.
︎
Holding it in both of my hands, I carry it upstairs to my windowless bathroom. I crank open the hot water tap and let my merino winter layers fold into fluffy heaps on the oatmeal tiles. In the piercing, fogging heat, I take my time to peel the velvety fruit.
Each time I rip off a chunk of the waxy zest and spongy pith, I bend it between my right thumb and index finger, releasing its fragrant oils into the air. It makes a little sparkle. When all the surface sparkles are spent, I plunge them into the water and watch them float around my sunken body. Their skin to my skin. Stripped naked, the fruit lies on my flat palm, not all that much lig-hter. I tear through its center, and one after the other I pull off each segment from its neighbor, biting it open along its tough and bitter edge. I open the skins and break out the bare flesh. Taking the firm pulp into my mouth, my molars slowly crush its plump vesicles. Pleasantly sweet with a tinge of tartness, without a bitter-sour punch. It’s like the friendly sister of a grapefruit.
My mobile phone lies next to me playing a Chicago radio show. The subject is the delight one might experience traveling with a tomato plant on an airplane, taking the school bus for the very first time, saying goodnight to a pig, or flossing your teeth during your radio interview because you couldn’t care less what other people think. The host calls this a “radical counterprogram-ming” to the scary times that are the year 2020.
With my tongue, I separate the citrus seeds from the juice and pulp and push them over the edge of my parting lips. Between the bright yellow floating islands, I watch the muted seeds sink and fade to the bottom of this beige ocean.
︎
Na beżowym, matowym biurku Chiaki rozkłada cytrusy. Różnią się wielkością i odcieniem,
od żółtego do pomarańczowego. Pochodzą z ogrodu jej matki. Podróżowały z Kagoshimy
do Sapporo w masywnym kartonie, pokonując prawie całą długość Japonii. Mogę wybrać jeden – decyduję się jasno-żółty owoc. Wygląda jak małe pomelo i pachnie jak grejpfrut.
Trzymając cytrusa w obu rękach, niosę go na górę do mojej łazienki bez okien. Odkręcam kurek z gorącą wodą i zdejmuję z siebie zimowe warstwy wełny z merynosów. Pozwalam, żeby opadły na kafelki w kolorze owsa, formując się w puszyste sterty. W parującym, obezwładniającym gorącu powoli obieram aksamitny owoc.
Za każdym razem, kiedy odrywam kawałki woskowej skórki i gąbczastej białej warstwy, zginam je między prawym kciukiem a palcem wskazującym, uwalniając aromatyczne olejki. Olejki iskrzą w powietrzu. Kiedy nie ma już więcej iskier, wkładam oderwane skórki do wody i patrzę, jak unoszą się wokół mojego zanurzonego ciała. Skóra do skóry. Rozebrany do naga owoc leży na mojej dłoni, wcale nie lżejszy. Przedzieram się przez środek i jeden po drugim, odrywam każdy segment od sąsiedniego i przegryzam go wzdłuż twardej i gorzkiej krawędzi. Otwieram błony i wyjmuję wnętrze cytrusa. Wkładając jędrny miąższ do ust, zębami powoli rozgniatam jego pękate pęcherzyki. Przyjemnie słodkie, z nutą cierpkości, bez gorzko-kwaśnego uderzenia. Jak milsza siostra grejpfruta.
Z telefonu leżącego obok mnie leci audycja radiowa z Chicago. Tematem audycji jest przyjemność, jakiej można doświadczyć podróżując z pomidorem w samolocie, jadąc po raz pierwszy szkolnym autobusem, mówiąc dobranoc świni, albo nitkując zęby podczas wywiadu radiowego, bo nie obchodzi cię, co pomyślą inni. Prowadzący nazywa to „radykalnym przeciwprogramowaniem” na przerażający rok 2020.
Językiem oddzielam pestki od soku i miąższu i wypycham je przez rozchylone wargi. Obserwuję jak pomiędzy jasno-żółtymi pływającymi wyspami, pestki opadają na dno beżowego oceanu.
od żółtego do pomarańczowego. Pochodzą z ogrodu jej matki. Podróżowały z Kagoshimy
do Sapporo w masywnym kartonie, pokonując prawie całą długość Japonii. Mogę wybrać jeden – decyduję się jasno-żółty owoc. Wygląda jak małe pomelo i pachnie jak grejpfrut.
Trzymając cytrusa w obu rękach, niosę go na górę do mojej łazienki bez okien. Odkręcam kurek z gorącą wodą i zdejmuję z siebie zimowe warstwy wełny z merynosów. Pozwalam, żeby opadły na kafelki w kolorze owsa, formując się w puszyste sterty. W parującym, obezwładniającym gorącu powoli obieram aksamitny owoc.
Za każdym razem, kiedy odrywam kawałki woskowej skórki i gąbczastej białej warstwy, zginam je między prawym kciukiem a palcem wskazującym, uwalniając aromatyczne olejki. Olejki iskrzą w powietrzu. Kiedy nie ma już więcej iskier, wkładam oderwane skórki do wody i patrzę, jak unoszą się wokół mojego zanurzonego ciała. Skóra do skóry. Rozebrany do naga owoc leży na mojej dłoni, wcale nie lżejszy. Przedzieram się przez środek i jeden po drugim, odrywam każdy segment od sąsiedniego i przegryzam go wzdłuż twardej i gorzkiej krawędzi. Otwieram błony i wyjmuję wnętrze cytrusa. Wkładając jędrny miąższ do ust, zębami powoli rozgniatam jego pękate pęcherzyki. Przyjemnie słodkie, z nutą cierpkości, bez gorzko-kwaśnego uderzenia. Jak milsza siostra grejpfruta.
Z telefonu leżącego obok mnie leci audycja radiowa z Chicago. Tematem audycji jest przyjemność, jakiej można doświadczyć podróżując z pomidorem w samolocie, jadąc po raz pierwszy szkolnym autobusem, mówiąc dobranoc świni, albo nitkując zęby podczas wywiadu radiowego, bo nie obchodzi cię, co pomyślą inni. Prowadzący nazywa to „radykalnym przeciwprogramowaniem” na przerażający rok 2020.
Językiem oddzielam pestki od soku i miąższu i wypycham je przez rozchylone wargi. Obserwuję jak pomiędzy jasno-żółtymi pływającymi wyspami, pestki opadają na dno beżowego oceanu.